Pilipiuk rozpoczął „Drogę do Nidaros” mocnym i odważnym uderzeniem –
końcem świata spowodowanym rojem meteorów z antymaterii. W zamierzeniu
może i miało być to hitchcockowskie trzęsienie ziemi - niestety, więcej
wspólnego miało z żenującym kinem klasy C. Już pominę absolutny brak
psychologicznego prawdopodobieństwa reakcji bohaterów, bo przecież nie
to jest najważniejsze w tego typu literaturze, jednak gdy dobrnęłam do
fragmentu, w którym inteligentny ślimak z kosmosu kradnie Bibliotekę
Narodową, proponuje nauczycielowi informatyki, Markowi Oberechowi i jego
towarzyszowi, Staszkowi zostanie niewolnikami w zamian za ocalenie, a
następnie przerzuca w czasie do Norwegii AD 1559 i zostawia pod opieką
mechanicznej łasicy, która w poprzedniej postaci była tancerką z innej
planety, poważnie rozważyłam porzucenie lektury. Pilipiuk zdecydowanie
za bardzo pofolgował swojej wyobraźni, być może miało być zabawnie, być
może pastiszowo, wyszło jednak jak dziełko mało rozgarniętego
czternastolatka.
Mimo wszystko, być może z powodu sentymentu do poprzednich książek
Wielkiego Grafomana, w których po mistrzowsku wykreował przeuroczą
postać Wędrowycza, kontynuowałam lekturę. I przyznaję, że im bardziej
zagłębiałam się w historię, tym bardziej blakło pierwsze, negatywne
wrażenie. Przynajmniej pod pewnymi względami. Pilipiuk, będąc
archeologiem z wykształcenia, swobodnie porusza się po ówczesnych
realiach. Próby przetrwania przyzwyczajonych do wygodnego życia
bohaterów w surowych, brutalnych warunkach mocno średniowiecznej jeszcze
Norwegii zajmują sporo miejsca w powieści i są przedstawione całkiem
wiarygodnie, a przynajmniej bardzo ciekawie. To duży plus, ale,
niestety, jedyny.
Bohaterowie zachowują się niezwykle nienaturalnie, Marek bardzo
łatwo przechodzi do porządku nad utratą bliskich i swojej przytulnej
rzeczywistości, co Pilipiuk mętnie tłumaczy ingerencją łasicy w umysł
bohatera. Postać XIX-wiecznej szlachcianki Heleny, której rola w I tomie
nie jest jeszcze do końca określona, a której autor nie szczędzi
licznych gwałtów i poniżania, przyjmuje te upokorzenia z zaskakującym
hartem ducha. Wiedza fizyczno-chemiczna Marka i Staszka, zdobyta niby na
szkolnych lekcjach, nie wnosi do fabuły niczego poza słowami typu
anihilacja, kondensator czy zasada wodorotlenkowa. Także moralne
rozterki Marka, który najpierw bez mrugnięcia okiem zabija i planuje
porwania, a następnie odmawia różańce i waha się przed okradzeniem
trupa, byłyby może wiarygodnie w przypadku bohatera z epoki, ale nie u
współczesnego nauczyciela.
Wielkim nieporozumieniem są też niezdarne próby przedstawienia
konfliktu duńskich protestantów z norweskimi katolikami. Pilipiuk także w
tym wypadku nie sili się na wiarygodność – wszyscy katolicy są
postaciami honorowymi i dobrymi, „lutrzy” to natomiast sadystyczne
szumowiny. Wątek religijny czasem nawet sprawia wrażenie dominującego w
powieści i nie byłoby w tym może nic niestosownego, gdyby autor
zaserwował go czytelnikowi w mniej agitkowej formie.
„Droga do Nidaros” rozpoczyna serię i być może stanowi tylko
preludium do prawdziwej akcji, jednak przy okazji powinna zachęcać do
lektury kolejnych tomów. A to jej się w moim przypadku niestety nie
udało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz