środa, 7 stycznia 2015

Wojna nie ma w sobie nic z kobiety, Swietłana Aleksijewicz


W księgarniach i bibliotekach są całe regały poświęcone II wojnie światowej na których każdy zainteresowany tematem znajdzie coś dla siebie. Lotnictwo? U-booty? Do koloru, do wyboru. Bitwy na Atlantyku? Pacyfiku? Proszę bardzo. Ogólne opracowania? Można by do końca życia czytać wyłącznie to i nie przeczytać wszystkiego. Wspomnienia? Jak najbardziej. Wojskowych, polityków, literatów, ludzi wykształconych... A praczek? Sanitariuszek? Snajperek? Prostych, wiejskich dziewczyn, które wiedzione patriotycznym obowiązkiem zgłosiły się do wojska? Kogoś obchodzą ich emocjonalne, proste i pozbawione militarnego i taktycznego zacięcia wspomnienia? Swietłanę Aleksijewicz obchodzą i bezwzględna chwała jej za to. (Na marginesie, żeby nie było, że nie doceniam rodzimego rynku - Dziewczyny z powstania i Dziewczyny wojenne - gorąco polecam!). Sam trud dotarcia do tylu kobiet, wysłuchania ich historii i przy okazji nie załamania się przytłaczającym smutkiem bijącym z tych opowiadań robi wrażenie. Bo ja czytając tę książkę wiem, że nie dałabym rady.

 Wojna... złożona jest z kilkudziesięciu krótkich relacji dotyczących najróżniejszych aspektów frontowego życia - opieki nad chorymi, ratowania, zabijania, ale też prania, radzenia sobie z "kobiecymi sprawami" i przemycania na front drobnostek z kobiecego życia. Niektóre z nich wręcz pchały się na wojnę, chciały razem z braćmi, ojcami i mężami bronić ojczyzny. Na wojnę wyruszały jako podlotki, w letnich sukienkach i z uśmiechem na ustach. Wracały posiwiałe, ranne na ciele i duszy.  Uderzyła mnie przede wszystkim pewna niewinność (naiwność?) myślenia bohaterek, często pochodzących z małych wsi i kiepsko wykształconych. Mówią wprost o swoich uczuciach, nie bawią się w domorosłą psychologię ani nie kreują się na nadludzi. Mimo, że zdecydowanie nie jestem fanką Armii Czerwonej i daleko mi do chylenia głowy przed ludźmi, którzy wyzwalali całe miasta od istnienia, to nie mogę nie zauważyć w tych relacjach prostej, trafiającej do serca szczerości. Może trochę wybiórczej, bo trudno uwierzyć w wyłaniający z książki obraz bohaterskiego sołdata - dżentelmena, ale to przecież nic dziwnego i złego, bo przecież jak inaczej mogłyby mówić o swoich frontowych "braciach"? Z drugiej strony nie sposób nie zauważyć, jak ogromny wpływ na ludzi miała radziecka propaganda.  Nie było ja - jednostka, tylko my - naród.  Takie myślenie nie zmieniało się nawet wtedy, kiedy uciekinierów z niemieckich obozów jenieckich aresztowano i przesłuchiwano za sam fakt kontaktu z wrogiem.

Jeśli Rosja radziecka nie przywiązywała szczególnej wagi do psychicznego balastu jaki z wojny wynieśli żołnierze - mężczyźni, tak problemy walczących kobiet chyba w ogóle nie zaistniały w ogólnej świadomości. Po wojnie wręcz spotykały się z ostracyzmem, wszak co może robić na wojnie kobieta, jeśli nie kusić chłopów? To opinie kobiet niewalczących. A co myśleli ich frontowi koledzy? Ich "bracia" z którymi dzieliły te ekstremalne warunki? No cóż... Częściej woleli kobiety nieskażone wojną, wojennym brudem i okrucieństwem. To wyjątkowo jaskrawy przykład na ludzką niesprawiedliwość. Przykry tym bardziej, że wojenne bohaterki godziły się z nim, a czasem i nawet dopatrywały się winy w sobie.

Czytając tę książkę bardzo łatwo można poczuć bliskość z tymi kobietami i utożsamić się z nimi. Niezależnie od miejsca pochodzenia czy czasów w których przyszło nam żyć, emocje pozostają przecież takie same. Takie ujęcie tematu, ludzkie i bez patosu, z wydźwiękiem wręcz pacyfistycznym, w zalewie literatury drugowojennej jest bardzo potrzebne. Swoją drogą - ciekawa jestem jak odbierają tę książkę mężczyźni?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz