czwartek, 17 września 2015

Droga do Nidaros, Andrzej Pilipiuk

Pilipiuk rozpoczął „Drogę do Nidaros” mocnym i odważnym uderzeniem – końcem świata spowodowanym rojem meteorów z antymaterii. W zamierzeniu może i miało być to hitchcockowskie trzęsienie ziemi - niestety, więcej wspólnego miało z żenującym kinem klasy C. Już pominę absolutny brak psychologicznego prawdopodobieństwa reakcji bohaterów, bo przecież nie to jest najważniejsze w tego typu literaturze, jednak gdy dobrnęłam do fragmentu, w którym inteligentny ślimak z kosmosu kradnie Bibliotekę Narodową, proponuje nauczycielowi informatyki, Markowi Oberechowi i jego towarzyszowi, Staszkowi zostanie niewolnikami w zamian za ocalenie, a następnie przerzuca w czasie do Norwegii AD 1559 i zostawia pod opieką mechanicznej łasicy, która w poprzedniej postaci była tancerką z innej planety, poważnie rozważyłam porzucenie lektury. Pilipiuk zdecydowanie za bardzo pofolgował swojej wyobraźni, być może miało być zabawnie, być może pastiszowo, wyszło jednak jak dziełko mało rozgarniętego czternastolatka.

Mimo wszystko, być może z powodu sentymentu do poprzednich książek Wielkiego Grafomana, w których po mistrzowsku wykreował przeuroczą postać Wędrowycza, kontynuowałam lekturę. I przyznaję, że im bardziej zagłębiałam się w historię, tym bardziej blakło pierwsze, negatywne wrażenie. Przynajmniej pod pewnymi względami. Pilipiuk, będąc archeologiem z wykształcenia, swobodnie porusza się po ówczesnych realiach. Próby przetrwania przyzwyczajonych do wygodnego życia bohaterów w surowych, brutalnych warunkach mocno średniowiecznej jeszcze Norwegii zajmują sporo miejsca w powieści i są przedstawione całkiem wiarygodnie, a przynajmniej bardzo ciekawie. To duży plus, ale, niestety, jedyny.

Bohaterowie zachowują się niezwykle nienaturalnie, Marek bardzo łatwo przechodzi do porządku nad utratą bliskich i swojej przytulnej rzeczywistości, co Pilipiuk mętnie tłumaczy ingerencją łasicy w umysł bohatera. Postać XIX-wiecznej szlachcianki Heleny, której rola w I tomie nie jest jeszcze do końca określona, a której autor nie szczędzi licznych gwałtów i poniżania, przyjmuje te upokorzenia z zaskakującym hartem ducha. Wiedza fizyczno-chemiczna Marka i Staszka, zdobyta niby na szkolnych lekcjach, nie wnosi do fabuły niczego poza słowami typu anihilacja, kondensator czy zasada wodorotlenkowa. Także moralne rozterki Marka, który najpierw bez mrugnięcia okiem zabija i planuje porwania, a następnie odmawia różańce i waha się przed okradzeniem trupa, byłyby może wiarygodnie w przypadku bohatera z epoki, ale nie u współczesnego nauczyciela.

Wielkim nieporozumieniem są też niezdarne próby przedstawienia konfliktu duńskich protestantów z norweskimi katolikami. Pilipiuk także w tym wypadku nie sili się na wiarygodność – wszyscy katolicy są postaciami honorowymi i dobrymi, „lutrzy” to natomiast sadystyczne szumowiny. Wątek religijny czasem nawet sprawia wrażenie dominującego w powieści i nie byłoby w tym może nic niestosownego, gdyby autor zaserwował go czytelnikowi w mniej agitkowej formie.

„Droga do Nidaros” rozpoczyna serię i być może stanowi tylko preludium do prawdziwej akcji, jednak przy okazji powinna zachęcać do lektury kolejnych tomów. A to jej się w moim przypadku niestety nie udało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz